Wczoraj nie wytrzymałam, znowu w domu relacje się psują. Nie mam trzymającej się rodziny i nie mam jej też we własnym domu. Czuje się bezsilna i bezradna na wszystko co się dzieję. Jestem słaba jak ojciec. Zawsze sobie obiecywałam być lepszym człowiekiem, silnym, który daje radę ze wszystkim a jestem życiowym tchórzem. Załatwienie sprawy w dziekanacie przyprawia mnie o stres. To jest przykre, żeby codzienne sprawy wywoływały stres spowodowaną, jaki będzie człowiek do którego idę załatwić sprawę ?
Nawet chłopak ostatnio stwierdził, że jest mi obojętne co dla mnie robi, a robi naprawdę dużo i nie jedna dziewczyna by mi go pozazdrościła. Wiem to. Nigdy nie przypuszczałam, że ktoś oprócz mamy będzie chciał się mną tak opiekować, wspierać w każdej sytuacji, pocieszać i przynieść chusteczkę i czekoladę kiedy trzeba. Naprawdę w głębi duszy dziękuję Bogu za każdy dzień związku i tak cholernie się boję, że nić łącząca nas obojga się kiedyś rozerwie. Nie chce nawet dopuszczać myśli, że kiedyś tak może się stać.
Co do postanowień adwentowych, zdążyłam przestać przeklinać (przynajmniej na głos), staram się ograniczać słodycze, ale trudno ograniczać kalorie, gdy co tydzień mama mi szykuje wyprawkę na studia, a nie mam serca tego wywalić. Czemu, żeby zdrowo się odżywiać trzeba wydawać aż tyle pieniędzy, czemu życie w tym kraju jest takie drogie?
Pomimo moich wewnętrznych dramatów miałam jeden miły dzień. Poszłam do kina na Igrzyska Śmierci na ostatnią część Kosogłosa. Najbardziej z filmu wywarła na mnie muzyka. Zaczęłam też czytać książki Igrzysk. Na szczęście pierwszej części filmu ledwo co pamiętałam innych nie oglądałam, więc nie mam z góry narzuconego obrazu stworzonego przez film, gdy czytam książki. Książka ogólnie mnie porwała, lekko i szybko się nią czyta. Teraz zabrałam się za drugą część.